W lipcu 2010 roku w Centralnym Karakorum w masywie siedmiotysięcznego szczytu K6, działała krakowska wyprawa w składzie: Łukasz Depta (POLAR SPORT TEAM), Andrzej Głuszek, Piotr Sztaba. Celem było zdobycie dziewiczej, wybitnej turni Changi Tower o wysokości około 6500 m n.p.m. Sklep Polar Sport wspomógł uczestników wyjazdu uzupełniając ich ekwipunek o wysokiej jakości sprzęt wspinaczkowy.

Changi Tower
Pomysł zdobycia Changi Tower zrodził się w roku 2007 po konsultacjach z wybitnym znawcą rejony Jerzym Walą. Działanie w tym rejonie wymaga specjalnego zezwolenia, które po wielomiesięcznych staraniach udało nam się zdobyć.
Dotarcie w góry poprzedziło pokonanie wielu przeciwności natury administracyjnej. Z uwagi na lokalizację celu w bezpośredniej bliskości konfliktu Indie – Pakistan, wydanie pozwolenia na działalność górską było wstrzymywane do ostatniej chwili. Z sytuacją polityczną wiązał się jeszcze jeden fakt. Changi Tower leży nad lodowcem Lachit, ale w związku z zamknięciem rejonu dojście do jej podnóża możliwe było wyłącznie z sąsiedniej doliny Nangmah. Po długiej podróży niebezpiecznymi drogami górskiej części Pakistanu oraz dwudniowym trekkingu w górnej części doliny Nangmah, na wysokości 4300 m.n.p.m., stanęła nasza baza.
Górne piętro doliny Nangmach
Wyruszyliśmy z Krakowa 1 lipca i po siedmiu dniach założyliśmy bazę na wysokości 4300 m n.p.m. w górnym piętrze doliny Nangmah. Dobra pogoda na początku wyprawy ułatwiła nam znalezienie drogi do doliny Lachit. Pierwszy widok na Changi Tower z przełęczy Austriaków (5500 m n.p.m.) uzmysłowił nam, że trudnością nie będzie tylko samo wspinanie, ale również podejście pod ścianę przez mocno uszczelniony, zagrożony serakami lodospad. Po kilku dniach transportu sprzętu przez przełęcz Austriaków założyliśmy bazę wysuniętą w górnym piętrze doliny Lachit.
Polisch Col i dolina Lachit
Z górą sprzętu – trzema namiotami, sprzętem wspinaczkowym, akcesoriami do gotowania i masą prowiantu przytaszczonymi z nizin wreszcie znaleźliśmy się w sercu gór. Na zobaczenie naszego celu w całej okazałości, z uwagi na jego położenie w sąsiedniej dolinie, musieliśmy jeszcze trochę poczekać. Chwilowo napawaliśmy się przepięknym otoczeniem granitowych turni oraz widokiem górującego nad wszystkim potężnego K6. Od Changi Tower dzieliło nas trzynaście kilometrów wędrówki uszczelnionymi lodowcami oraz przejście przez przełęcz Austriaków. Jak się później okazało nie były to jeszcze wszystkie atrakcje. Już pierwszy wypad na przełęcz, uświadomił nam, że samo dojście pod turnię będzie poważnym zadaniem. Załamanie pogody sprawiło, że nie mogliśmy zobaczyć dalszej drogi, udało się za to zostawić pod siodłem solidny depozyt sprzętowy oraz sto metrów poręczówki ułatwiającej powrót. Po przeczekaniu niepogody i odpoczynku, tym razem z celem założenia bazy wysuniętej na lodowcu Lachit, byliśmy z powrotem na przeleczy. Wreszcie, przy błękitnym niebie, „przepiękna” Changi po raz pierwszy w całej okazałości. „To godny cel” potwierdziliśmy miedzy sobą. Za to widok dojścia obudził nasz znaczący niepokój. Na naszej drodze stał jeszcze stromy, najeżony serakami lodospad oraz kilkusetmetrowy śnieżny stok, broniący dojścia do przełączki u podnóża właściwej turni. Jako drudzy w historii po Austriakach wkraczaliśmy na lodowiec Lachit. Nasz skromny obozik stanął w miejscu jedynki poprzedników sprzed czterdzieści lat, u podnóża potężnej południowej ściany K6.
Naszym dalszym planem był rekonesans dojścia pod ścianę oraz zaniesienie podstawowego sprzętu i prowiantu na akcję, a następnie odpoczynek w bazie i ostateczny szturm. W kolejnych dniach, przy niskiej porannej temperaturze i betonie na lodowcu udało nam się przedrzeć przez labirynt lodospadu do usłanego lawiniskami kotła pod przełęczą. Jeszcze pięćset metrów stromego stoku i ciężko sapiąc stanęliśmy na przełęczy. Odbiornik GPS wskazał wysokość 5900 metrów. Bezimienne siodło, jako prawdopodobnie pierwsi zdobywcy, ochrzciliśmy Polish Col, czyli Przełęcz Polaków. Z bliska nasz cel wydawał się być zdecydowanie trudniejszy. Piotrek stwierdził, że wizualnie trudności można porównać do Filara Mięgusza. Duża ilość „mikstowej” wspinaczki, z fragmentami wymagającymi najprawdopodobniej założenia „baletek”. Biorąc pod uwagę wysokość, zapowiadało to solidną „wyrypę”. Rzut oka na stronę lodowca K6 i dalej w kierunku objętej konfliktem doliny Siachen i nie tracąc czasu rozpoczęliśmy zejście w dół. Podczas powrotu wykorzystaliśmy alternatywny do, bądź, co bądź nieprzyjemnego lodospadu, stromy żleb po jego lewej stronie. Ta droga okazała się również bardzo ryzykowna, bo zagrożona lawinami i stroma. Z ulgą stanęliśmy więc u podstawy. Powrót do obozu po rozmiękniętym lodowcu, w pełnym słońcu okazał się mordęgą. Następnych kilka dni spędziliśmy planowo w bazie. Odpoczynek pokrył się częściowo z załamaniem pogody. Chwile przejaśnień spędzaliśmy na wspinaniu na okolicznych „bulderach”, nie bez żalu konstatując, że od pierwszych „przystawek” na początku wyjazdu, bynajmniej nie notujemy szczególnego „progresu”.
Łukasz w ścianie Changi Tower
Powrót pogody oraz optymistyczne prognozy napływające sms-ami z Polski zastały nas zwartych i gotowych do ostatecznego ataku. Po dniu podejścia do jedynki, poranek następnego dnia zastopował jednak nasz impet. Pomimo wczesnej pory, śnieg na lodowcu był zupełnie niezwiązany. Pokonywanie w tych warunkach lodospadu lub żlebu było zbyt niebezpieczne, tak więc podejście pod ścianę przesunęliśmy na następny dzień.
Czas spędziliśmy na przeniesieniu obozu w dogodniejsze (głównie widokowo) miejsce oraz szkicowaniu schematu ułatwiającego poruszanie w dziewiczej ścianie podczas wspinaczki. Przepiękny zachód słońca i nasza turnia cała w czerwieniach zakończyły dzień. Świt kolejnego dnia zastał nas już w żlebie. Plecaki jak zwykle za ciężkie spowolniły nasz marsz tak, że na przełęczy pojawiliśmy się dopiero przed południem. Podczas „przeszpejania” jetboil pozwolił szybko zregenerować zapasy wody w organizmie.
Wreszcie po ponad dwóch tygodniach dreptania po śniegu z worami, rozpoczęliśmy wspinaczkę. Pierwszy zaczął Andrzej. Lód na stromym polu okazał się niełatwy i urabianie kolejnych metrów szło koledze nie za szybko. Gdy ogłaszał powstanie stanowiska, do akcji w charakterze samobieżnych transporterów naszego dobytku na trzy dni w ścianie, wchodziliśmy ja i Piotrek. Powoli przełęcz zostawała w dole. Na horyzoncie pojawiały się coraz to nowe wierzchołki. Niestety w międzyczasie doliny wypełniły się cieniami i ni stąd ni zowąd zaczęło się robić ciemno. Na trzecim stanowisku chłopaki rozpoczęli budowanie platformy pod namiot. Ostatecznie nasza jednopowłokowa „dwójka” w jednej trzeciej zawisła nad przepaścią. Gotowanie, tłoczenie się w dwóch śpiworach (na trzech) i niespokojny sen. Nasze położenie może dalekie od założeń, ale przy minimalnej rezerwie czasowej nie beznadziejne, w nocy zaczęło się zmieniać zdecydowanie na niekorzyść.
Mokry kaszel chłopaków, a zwłaszcza Piotrka, nie wróżył nic dobrego. Rankiem okazało się jasnym, że musimy zawrócić. Piotrek, dręczony potwornym bólem głowy, kaszlem i sensacjami żołądkowymi, nie mógł kontynuować wspinaczki. Pomysł opuszczenia go na przełęcz i kontynuowania wspinaczki we dwóch, również jednogłośnie odrzuciliśmy. Rozpoczął się długotrwały i uciążliwy powrót. Z uwagi na Piotrka również z przełęczy i wzdłuż lodospadu opuszczaliśmy się zjazdami, co siłą rzeczy zabrało dużo czasu. Do bazy dotarliśmy dwa dni później. Zakończyła się nasza mała odyseja. Z dwudziestu dni w dolinie, piętnaście minęło pod znakiem „napierania”. Cel nie został osiągnięty, ale zamierzamy w najbliższym czasie atakować go ponownie.
Firmie Polarsport dziękujemy za wsparcie tego, jak również wielu wcześniejszych projektów.
Łukasz Depta, Andrzej Głuszek, Piotr Sztab
\
a

