Wspinaczka w super cenach ponad 1000 produktów >>>

Zapisz się do newslettera i nie przegap okazji na super rabaty ZOBACZ ->

W okresie 2 lipca do 30 sierpnia 2011 roku działałem w górach Kirgistanu. Pierwotny plan maksimum obejmował zdobycie 5 siedmiotysięczników byłego ZSRR w następującej kolejności:

  • Pik Lenina

  • Pik Chan-Tengri

  • Pik Pabiedy

  • Pik Somoni

  • Pik Korżeniewskoj

Plan najbardziej prawdopodobny obejmował zdobycie trzech pierwszych, a zakładany przez nas minimalny - dwa pierwsze.

W działalności na pierwszym szczycie mieli wziąć udział oprócz mnie Rosjanin i Kazach mający spore doświadczenie wysokogórskie. Na dwóch kolejnych - tylko Rosjanin, a na pozostałych - tylko ja lub wraz z Rosjaninem.

Plany te jednak dość drastycznie zostały zredukowane przez wypadek lawinowy z udziałem Rosjanina i moim, do którego doszło u stóp Piku Lenina. Miał on miejsce w pierwszym tygodniu naszej działalności w czasie rozpoczynania drugiego wejścia aklimatyzacyjnego. Lawina została spowodowana przez trzęsienie ziemi (niewyczuwalny dla nas przedwstrząs), które spowodowało oberwanie się nawisu, skał i seraków bezpośrednio spod grani szczytowej Piku Lenina. Lawina była niewidoczna dla nas, gdyż znajdowaliśmy się pod progiem lodowca. 

Znaleźliśmy się więc znienacka w jej centrum. Rosjanin został trafiony przez rozpędzony blok lodu wielkości telewizora kineskopowego, stracił przytomność i jego obrażenia okazały się na tyle poważne, że wymagał akcji ratunkowej i transportu śmigłowcem do szpitala w Osz. Mnie się nic nie stało, jednak udałem się wraz z moim przyjacielem do szpitala, żeby móc zająć się nim na miejscu. Po ponad dwóch tygodniach powróciłem pod Pik Lenina, żeby kontynuować już zredukowane plany. Podjąłem próbę wejścia na wierzchołek z grupą przypadkowo spotkanych Polaków. Jednak w nocy ataku szczytowego załamała się gwałtownie pogoda. Wypogodziło się zbyt późno i Polacy zdecydowali się zejść i wracać do kraju. Ze  względu na zasłabnięcie jednego z nich zdecydowałem się na zejście wraz z nimi. W tym załamaniu pogody zmarł z wychłodzenia i wyczerpania Radek z PKA, z którym zdążyłem się wcześniej umówić na wspólne wejście na Pik Pabiedy i który wiedział o zbliżającym się załamaniu pogody - uprzedził nas o nim.

Udałem się do miasta Karakoł nad jeziorem Isyyk-Kul, w którym byłem zmuszony przez tydzień czekać na środek transportu do doliny Inylczek. Tam przyłączyłem się do grupy prowadzonej przez Olę Dzik i dotarłem wspólnie z nią do bazy pod Chan-Tengri. Okazało się jednak wtedy, że ze względu na koniec sezonu - pogoda była już niestabilna - baza ta zostanie zlikwidowana za dwa dni. Za mało, żeby wejść na Chana i wrócić - na dodatek nie miałem z kim tego zrobić, a ten szczyt opracował dla nas Walerij, więc miałem niewielką wiedzę o zagrożeniach, które po tej stronie Chana są duże. Dlatego nie zaryzykowałem samotnego wejścia. Spotkałem jednak w bazie śp. Tomka Kowalskiego, który jak się okazało miał takie same plany jak moje. 

Namawiał mnie na wspólne wejście na Pabiedę. Jednak nie zdecydowałem się podjąć takiego ryzyka - wejście na Pabiedę wymaga wcześniejszej dobrej aklimatyzacji, której nie miałem - zbyt mała wysokość osiągnięta przeze mnie pod Pikiem Lenina (6200m) i dwie długie przerwy w działalności górskiej. Ze względu na koniec sezonu i likwidację baz ratownicy zapowiedzieli, ze po nikogo już nie pójdą w razie wypadku. Słuszność decyzji została przypieczętowana dwoma dużymi lawinami, które na naszych oczach spadły z Piku Pabiedy przecinając ścieżkę podejściową, którą o tej porze podchodzilibyśmy z Tomkiem. Z bazy udałem się śmigłowcem w dół doliny, a stamtąd samochodem do Karakoł.

Na pocieszenie postanowiłem zdobyć samotnie jakiś 4-tysięcznik w 5-tysięcznym pasmie Terskey Ała-Too. Pierwszego dnia doszedłem do czoła lodowca w dolinie Karakoł i tam nastąpiło kilkudniowe załamanie pogody z obfitym deszczem. W tych warunkach nie było szans na znalezienie celu mojego wejścia, więc zdecydowałem się wrócić do Polski.

Tak zakończył się mój najdziwniejszy sezon górski - najmniej udany pod względem osiągnięć, a zarazem najbardziej szczęśliwy ze względu na cudowne ocalenie z gigantycznej lawiny, co stwierdzili również sami Krigizi i dawali temu wyraz traktując mnie w sposób szczególny.